Na Odyna! Przy energii i bojowym rytmie, jakie serwuje nam rozpoczynający album utwór „Death in Fire”, już po chwili ręce same szukają oręża i nim się zorientujemy, z naszego gardła rozbrzmiewa okrzyk zagrzewający do walki o chwałę, honor i śmierć w ogniu.
Szwedzi mają swój własny przepis na strawę wprawiającą nas w bojowy nastrój i rozgrzewającą do czerwoności. Do deathmetalowego kociołka wrzucają marszowe riffy, garść kapitalnych motywów przewodnich oraz szczyptę wpadających w ucho melodii, całość podgrzewają w średnim tempie. Receptura niezbyt oryginalna, prosta. Ale w żadnym razie nie prostacka. Trzeba mieć umiejętności kucharza Asów Andhrimnira, by z tak pospolitych składników zaserwować nam potrawy nieraz godne stołów w pałacach Asgardu.
Na szczęście podobnych specjałów na czwartej płycie potomków wikingów nie brakuje. Mamy porywający od pierwszych chwil początkowy „Death in Fire” czy utrzymujący tempo i wojenną atmosferę „For the Stabwounds in Our Backs”. Chwilę oddechu łapiemy przy krwawej historii „Where Silent Gods Stand Guard”, a słuchając opowieści o wszechojcu i jego dziedzictwie w „Thousand Years of Oppression”, mamy ochotę pomścić lata doznanych krzywd. I wieńczący album „…And Soon the World Will Cease to Be”: nieco melancholijny, z fantastycznym klimatem zmierzchu świata i bogów. I kolejnym kapitalnym, prostym motywem. Z przyjemnością będziemy go nucić równie często, co ten ze wspomnianego już „Death in Fire”.
To przemyślana i wciągająca opowieść o mitach, bitwach i chwale nordyckich przodków. Bez technicznych riffów, wymyślnych solówek czy skomplikowanych perkusyjnych przejść. Amon Amarth to nie zapatrzeni w siebie wirtuozi, którzy w gąszczu zawiłych partii solowych zapominają o najważniejszym: tworzeniu dobrych utworów. W niezbyt skomplikowanych aranżacjach prostymi składnikami potrafili zbudować własny, rozpoznawalny po pierwszych dźwiękach styl. Dzieło okrasili naprawdę potężnym, tłustym brzmieniem. Ciężkimi gitarami, podkreślającą rytm perkusją, a także mocnym i jednocześnie bardzo wyraźnym growlem, bez wątpienia dobrym wokalem Johana.
W czasach wydania „Versus the World” mieli już ugruntowaną pozycję dobrego zespołu, lecz jako gwiazda błyszczą dopiero teraz. Z żelazną konsekwencją budowali swoją reputację i przebili się z pozycji dobrego supportu do grupy, która spokojnie udźwignie rolę headlinere’a trasy, a jej nazwa będzie wyróżniona wśród festiwalowych zespołów pogrubioną czcionką. Można to zauważyć, obserwując ich występy np. na czeskim Brutal Assault, gdzie podczas ostatniej wizyty przywieźli jedną z najefektowniejszych scenografii i dali fantastyczny show. Ich muzyka znakomicie sprawdza się podczas koncertów.
Jeśli tylko macie możliwość, to polecam zaopatrzyć się w dwupłytową edycję tego albumu. Rzadko się zdarza, aby drugi bonusowy dysk CD był tak bogaty w treść i godny uwagi. Płyta jest po brzegi wypełniona muzyką z początku kariery zespołu. Oprócz zwykłego dodatkowego utworu (zaśpiewanego, a właściwie wyryczanego po niemiecku) znajdziemy na niej EP „Sorrow Through the Nine Worlds” oraz dwa pierwsze dema grupy: „Thor Arise” i „Arrival of the Fimbul Winter”. Teksty z epki i jej okładkę znajdziemy w ładnie wydanej wkładce. To ponad 74 minuty dobrej muzyki, trochę surowszej, ale pokazującej, że mimo ewolucji, jaką przeszedł przez lata, zespół wciąż pozostał sobą.
„Across the western sky he runs/ A wolf so grim and mean/ Devours the eternal sun/ And soon the world will cease to be…”. Naprawdę nie widzicie pędzącego Fenrisa? Nie czujecie nadchodzącego Ragnaroku? Nie staniecie ramię w ramię ze swoimi braćmi przeciw całemu światu? No dalej, opróżniajcie z miodu rogi i z dumą chwytajcie za miecze, bo inaczej nie dla was będą rozkosze Walhalli…
4/5