„Kultowy”. Słowo używane i nadużywane dziś nagminnie. Utwory czy albumy ogłaszane są kultowymi nierzadko już w momencie premiery, a nawet jeszcze przed nią. To jedno z najbardziej irytujących mnie określeń, za każdym razem, gdy je słyszę, zapala mi się światełko ostrzegawcze.
Paradoksalnie, właśnie ten przymiotnik nieuchronnie przychodzi mi na myśl, gdy myślę o grupie Kobong i ich debiucie. Bogdan Kondracki, Wojciech Szymański, Robert Sadowski i Maciej Miechowicz nagrali album wyjątkowy w historii polskiego ciężkiego grania.
Utwór „Rege” po raz pierwszy usłyszałem w połowie lat 90. Zrobił na mnie tak duże wrażenie, że ani chwili nie wahałem się, czy wysupłać pieniądze na oryginalną kasetę. Intrygujący początek ze śpiewem a capella, kilka chwytów charakterystycznych dla muzyki z Jamajki i po chwili porywa nas rewelacyjny rytm ciężkich gitar. Głowa sama chodzi, zupełnie jak publiczności w promocyjnym wideoklipie, który często można było oglądać w programie muzycznym NTW, jednej z pierwszych prywatnych telewizji w Polsce. Ciężko, agresywnie, różnorodnie. Takiego reggae mogę słuchać na okrągło. Dalej jest tylko lepiej.
Równie porywające rozpędzone „Zbrodnie” czy pulsująca „Taka tuka”, wściekłe „Jeżeli chcę”, zgniatający ciężarem „Zanim” czy rewelacyjnie łącząca to wszystko moja ulubiona „Dolina”. Niebanalne riffy, zmiany tempa, intrygujące polskie teksty, onomatopeje w wokalu Bogdana. Na szczęście panowie nie zatracili się w swych poszukiwaniach, stworzyli przemyślaną, ale nieprzekombinowaną, nieschematyczną i momentami wspaniale intrygującą muzykę. Coś dla siebie mogli odnaleźć zarówno miłośnicy heavy metalu, jak i rockowej alternatywy. Nic dziwnego, że debiut grupy zauważyli krytycy i zespół został nominowany do Nagrody Muzycznej „Fryderyk” w 1995 roku w dwóch kategoriach – fonograficzny debiut roku i album roku muzyki alternatywnej. Laurów nie zdobył. Pokonali go… debiutująca Edyta Górniak i Liroy z „Alboomem”. Jestem przekonany, że w swojej klasie Kobong byłby bezkonkurencyjny.
Dawno nic mnie tak nie ucieszyło jak wiadomość, że na jesieni 2018 r. ukażą się reedycje obu albumów Kobonga. Za nigdy niewznowione pozycje na aukcjach internetowych trzeba było płacić krocie – ale nawet nie to było najważniejsze. Przede wszystkim nie mogłem się doczekać, kiedy nie będę już musiał słuchać marnej jakości empetrójek. Chyba nie byłem w tym czekaniu osamotniony, bo przez pewien czas w empiku „Kobong” był najchętniej zamawianym przedpremierowo albumem. A przecież nie mówimy o muzyce popularnej.
28 września 2018 r. lata cierpliwości nareszcie zostały wynagrodzone. W prostym, a zarazem eleganckim digipaku debiutanckiej płyty znajdziemy dwa dyski CD, właściwy album i zapis koncertu z 1994 r. w warszawskim Remoncie.
Początkowo zaskoczył mnie brak komentarza w książeczce, który tak chętnie jest dziś zamieszczany we wszelkiego rodzaju reedycjach. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że przecież byłyby to niepotrzebne didaskalia. Ta muzyka naprawdę nie potrzebuje dodatkowego komentarza. Nareszcie słucham jej w jakości, na którą ona zasługuje, i wciąż nie mogę się nadziwić, że prawie ćwierć wieku temu ktoś u nas potrafił tak grać. Mam nadzieję, że dzisiaj utwory te zdobędą uwagę, na jaką bez wątpienia zasługują.
Zazdroszczę nowym słuchaczom, którzy odkrycie tej fantastycznej muzyki mają wciąż przed sobą. A ja z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy naiwnie zastanawiałem się, jaką to Wandę chce poślubić Bogdan w „Rege”… No i nareszcie na dobre odstawiam kasetę do mojej kapliczki z nagraniami ponadczasowymi, legendarnymi, wyjątkowymi… Po prostu kultowymi.
„Aż w końcu nadchodzi ten dzień/ Kiedy trzeba urwać sobie głowę/ I trzymać ją mocno zaciśniętą pięścią/ Żeby uwierzyli…”. Ja wciąż wierzę.
5/5