Muszę się przyznać. Nigdy nie darzyłem przesadnym uwielbieniem Black Sabbath. Nie rozpływałem się w zachwycie nad riffami Tony’ego, nie padałem na kolana przed potęgą charakterystycznego wokalu Ozzy’ego. To nie od albumów ojców chrzestnych heavy metalu rozpoczynałem swoją przygodę z ciężkimi brzmieniami. Wręcz przeciwnie, płyt słuchałem późno, odkrywanie dźwięków niektórych z nich wciąż jeszcze przede mną. Zdecydowanie bardziej doceniam je teraz. Przed laty wydawały mi się momentami ciekawe, ale – o zgrozo! – za mało metalowe! Jednak gdy mgliste zapowiedzi nadchodzącego albumu powoli stawały się rzeczywistością, byłem już na tyle osłuchany z twórczością zespołu, że nie chciałem go przegapić. Zwłaszcza po znakomitym albumie, jaki Tony, Geezer i Dio zafundowali nam pod szyldem Heaven and Hell. Słychać było, że panowie są w świetnej formie, a „The Devil You Know” rozbudził mój apetyt.
A przecież „13” mogła nigdy nie powstać… Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że drogi muzyków Black Sabbath rozeszły się na dobre. Ozzy karierą solową osiągnął pułap zarezerwowany dla rockowych ikon i marnował czas w telewizyjnym reality show. Tony zaś konsekwentnie, choć z różnymi efektami, kontynuował granie pod szyldem Black Sabbath.
Promyk nadziei zaświtał w 1998 roku, gdy oryginalny skład grupy zagrał w Birmingham. Występ wydano jako płytę pod obiecującym tytułem „Reunion”. Nadzieję dawał nie tylko znakomity koncert, na którym podekscytowany Ozzy wyznaje, jak bardzo brakowało mu kolegów z zespołu, ale i dwa nowe utwory studyjne. Wydawało się, że wszystko było na dobrej drodze do nowego albumu. Kto mógł przypuszczać, że trzeba nam będzie na niego poczekać prawie 15 lat…
W końcu stało się. 10 czerwca 2013 roku nowe dzieło Black Sabbath ujrzało światło dzienne. Panowie nie musieli nam niczego udowadniać, już dawno przeszli do historii swoimi pierwszymi płytami, tworząc fundamenty, na których powstał heavy i doom metal. Raczą nas ponad 50 minutami solidnego gitarowego grania. Śmiało czerpią ze stylu i klimatu, do jakiego nas przyzwyczaili na początku kariery, jednocześnie okraszając te 8 utworów brzmieniem jakości, którą możemy osiągnąć współcześnie. Słyszymy więc wspaniale brzmiącą gitarę Tony’ego, potężny pomruk basu Geezera i niepowtarzalny wokal Ozzy’ego. Wszystko oparte na porządnym riffie, odpowiednim ciężarze i nastroju. Raczej spokojnie, momentami wręcz dostojnie, choć kiedy trzeba, panowie odpowiednio podkręcają tempo. Odczuwający niedosyt mogą się zaopatrzyć w wersję deluxe albumu i posłuchać jeszcze trzech utworów. Nostalgię za minionymi czasami widać nawet w oprawie graficznej. Kto dzisiaj, zamiast użyć Photoshopa, tworzy prawie dwuipółmetrową wiklinową rzeźbę i podpala ją, aby jej zdjęcie mogło się znaleźć na okładce albumu?
„Is this the end of the beginning? Or the beginning of the end?” – takimi słowami Ozzy wita się z nami w utworze rozpoczynającym album. I jednocześnie żegna, mimo że ostatecznym rozstaniem zespołu z fanami jest wydane w 2017 r. nagranie ostatniego koncertu grupy „The End”. Lecz to właśnie tymi słowami i kończącym finałowy „Dear Father” odgłosem burzy nawiązującym do legendarnych już pierwszych sekund debiutu grupy historia zatacza koło i symbolicznie kończy się pewna epoka w dziejach ciężkiego grania. W godnym stylu, bez rewolucji, ale bardzo porządnie i z poszanowaniem dla własnego dorobku.
A czy świat po tylu latach potrzebował jeszcze jednej płyty Black Sabbath? Nie wiem, ale słuchając jej, cieszę się, że ją otrzymaliśmy. Fajnie było znów usłyszeć tę trójkę razem, tym bardziej że mało brakowało, a „13” mogłaby nigdy nie powstać…
4/5