Nienawidzę stoner metalu, tak samo jak nienawidzę psychodelicznego rocka, acid rocka oraz całego tego kultu lat 60. Nie rozumiem jak można zachwycać się Mastodonem, o Electric Wizard nie wspomnę. Jakież było moje zdziwienie kiedy odkryłem nieznany mi dotąd szwedzki unikat (opinia subiektywna), zespół Mustasch. A jeszcze konkretniej wydaną przez nich w 2015 roku (dziewiątą w dyskografii studyjnej) płytę pt. „Testosterone”. Album ten nie zmienił zbytnio mojego punktu widzenia na wyżej wymieniony nurt. Natomiast kompozycje zawarte na tej płycie są na tyle dobre że (jakimś bliżej nie znanym mi cudem) na kilkanaście dni zawładnęły moim odtwarzaczem bez reszty.
I żeby jeszcze uściślić, skandynawowie nie grają „czystego” stoner metalu. Jest to bardziej heavy ze sporą ilością stonerowych patentów. Podbrudzone, nieco garażowe (jednakże, co najważniejsze, wyważone) brzmienie, momentami przesterowane gitary oraz świetny i łatwo rozpoznawalny głos Ralfa Gyllenhammara to jednak elementy z miejsca nasuwające skojarzenia z gatunkami które apogeum popularności przeżywały ponad pół wieku temu.
Mustasch proponuje dźwięki niezwykle eklektyczne. Umiejętnie dopasowując do siebie oba style, tworzą harmonijną transparentność, w wyniku czego przeradza się ona w autentyczną chwytliwość kompozycji (przy zachowaniu odpowiedniego stosunku ciężaru do melodii).
Z „Testosterone” bije autentyczna siła. Kompozycje pomimo stonerowego „ciężaru” porywają unikalnego rodzaju polotem, a materiał zawarty na krążku jest dodatkowo niezwykle zróżnicowany. Z nieco popowego „Dreamers” zespół zabiera nas do typowego radiowego rockera –
„Be like a man” (wspartego w refrenie elektroniką), a zaraz za video clipowym, bardzo melodyjnym „Yara’s song” (z klimatycznymi, potęgującymi dramatyczność utworu skrzypcami) usłyszymy nieco kwadratowy „Breaking up With Disaster”. Po nim zespół zabiera nas z kolei do balladowego „The Rider” z harmonijką ustną, której dźwięk podczas odsłuchu przywołał u mnie obraz samotnego przemierzania pustkowia. Sporo tego jak na jedną płytę, a nie wymieniłem przecież wszystkich kompozycji…
Każdy z muzyków na tej płycie wydaje się być hermetyczną jednością z resztą zespołu, ciężko wybrać nawet w danym momencie jeden liderujący instrument. Gitary płynnie przeplatają się z perkusyjnym rytmem, i nawet szorstki głos Ralfa wtapiając się w rytm muzyki zamiast zwracać na siebie uwagę jest jej dopełnieniem (co nie jest równoznaczne z byciem jej tłem).
Wracając jeszcze do utworów, najlepszym z nich wydaje się być „Someone”. Bardzo melodyjny, rockowy walec okraszony świetnym tekstem. Niby o miłości, ale z przesłaniem niezwykle szczerym i ujmującym słuchacza. Żadnych rzewnych melodii. Nie wiem czy kiedykolwiek (nigdy nie mów nigdy, ale…) będą w stanie emocjonalnie przebić ten numer.
Po wielokrotnym przesłuchaniu krążka będę musiał chyba uważnie przewertować back-catalog Mustasch. „Testosterone” pozostawił we mnie zalążek chęci sprawdzenia innych pozycji formacji. I kto wie, może nawet ten nurt, tak chorobliwie przeze mnie pomijany, w końcu zadomowi się na mojej playliście. Czas pokaże.
5/5