Wstępniak.
Risk jest ósmym z kolei wydawnictwem amerykanów. Wydany w 1999 roku krążek zawiera 12 kompozycji (trzynaście wraz z bonusowym „Duke Nukem theme”, wydanym jedynie w Japonii). Numer ten skomponowany został przez niezwiązanego z zespołem Lee Jacksona specjalnie na potrzeby tworzonej w tamtym czasie platformówki – Duke Nukem – Manhattan Project). Album jest także pierwszym wydawnictwem nie nagranym w tzw. „klasycznym” składzie. Za bębnami Nicka Menzę zastąpił Jimmy DeGrasso.
Genezy nazwy „Risk” można upatrywać w kilku różnych przyczynach. Jedną z nich była opinia Larsa Ulricha, jakoby Mustaine nie podejmował ryzyka związanego z rozwojem stylu muzycznego Megadeth. Kolejną z przyczyn była chęć eksperymentowania Marty Friedmana z muzyką bardziej przystępną słuchaczom – popem. Nowy nabytek grupy, Jimmy DeGrasso, z kolei pragnął stworzyć album tak ciężki jak to tylko możliwe. W końcu, za namową managera, Buda Pragera, stworzono miks wszystkich pomysłów jakie pojawiły się podczas planowania płyty. Patrząc od tej strony nazwa „Risk” wydaje się być naturalnym wyborem.
Słowo na temat okładki. Oryginalna, przedstawiająca pułapkę na myszy widzianą z góry jest zdecydowanie lepsza od wersji która pojawiła się na remasterze z 2004 roku. Nowy cover Risk w mojej ocenie wygląda na bardzo niedopracowany. Z drugiej strony na oryginale logotyp Megadeth bije nieco po oczach kiczowatością. Kwestia gustu.
Recenzja właściwa.
Recenzja dla fanów Megadeth
Po serii świetnych, bardzo dobrze przyjętych albumów (z lat 86-94) zespół wydał „Cryptic Writings” – album znacząco odbiegający poziomem od wcześniejszych wydawnictw. Materiał ten jednak bronił się chwytliwością, momentami wirtuozerią gitarzystów, a już na pewno przebojowością. Taki „FFF” na przykład przez swoją punkową zadziorność na pewno robi furorę podczas odgrywania go na żywo.
Następny rozdział w twórczości Megadeth okazał się jeszcze większym krokiem w otchłań muzyki nie tyle popularnej, co pozbawionej typowego dla wcześniejszych dokonań drapieżnego charakteru. Radiowość materiału wylewa się z tej płyty litrami. Brak szybkich riffów tak typowych dla gitarzystów na „Rest In Peace” czy „Peace Sells…” (o „Killing is my Business” już nie wspominając) czy wybitnych solówek Mustaine’a także jest sporym minusem Risk.
Każdy z numerów jest na swój sposób innowacyjny w porównaniu z resztą dyskografii. I właśnie przez te dodatkowe smaczki mogą one irytować. W „Prince of darkness” na przykład Mustaine ewidentnie próbuje śpiewać z typową dla Jamesa Hetfielda nieco jodłującą i przeciągającą słowa manierą. W następnym z kolei singlowym „Crush’em” wykorzystano bardzo proste i nieciekawe sample, a odbiór „Wanderlust” mogą utrudniać gitarowe przestery. Co więcej, numer dosłownie brzmi jak jakiś odrzut z płyty Bon Jovi. Śmieszyć może również banalnie prosty w swojej złożoności refren „Ecstasy”. „Insomnia” natomiast jest próbą wskrzeszenia tematyki problemów Dave’a z alkoholem i narkotykami (podjętej w „Addicted to chaos” czy „Sweating Bullets”). Poprawnie podbudowane harfą i skrzypcami intro przeradza się w bardzo motoryczny utwór. I nawet powtarzane do znudzenia „Insomnia” wydaje się zabiegiem poprawnym (a na pewno nie nużącym jak w „The angel and the gambler” Iron Maiden).
Jak na ironię najbardziej metalowym okazuje się bonusowy instrumentalny „Duke Nukem theme”. Ciężkie riffy co chwila zmieniają tempo, i nawet z czasem głowa sama zaczyna poruszać się w rytm perkusji…
„Risk” jako płyta nagrana przez thrashową legendę nie mogła się udać. Materiału nie można traktować w kategorii Thrashu. Mało tego, bardziej skłaniałbym się do opisania albumu jako rockowy niż metalowy. Nie wiem czy to przez brak Menzy, zmęczenie muzyków ciągłymi sukcesami kolejnych wydawnictw i przekonanie o swojej „wielkości” czy po prostu twórczy dołek. Pewne jest tylko to że Risk jest najsłabszą pozycją w dyskografii zespołu. I ciężko będzie to przebić czymkolwiek. Punkt wyżej za bonus.
2/5
—–
Recenzja dla fanów muzyki.
Czy Risk jest płytą bardzo dobrą?? Zdecydowanie nie. Czy jest płytą nieudaną?? Także nie. Jest po prostu inna. Tych dwanaście kompozycji może stanowić znak czasów w których powstawały. Czasów kiedy metalową zapaść twórczą przeżywały takie zespoły jak Kreator, Slayer czy Metallica. Megadeth jednak udało się osiągnąć coś czego wspomniane kapele na swoich albumach nie zawarły. A mianowicie melodyjność i autentyczną radochę. Z każdego z tych dwunastu numerów bije niekonwencjonalność, dodatkowo odsłuchując album po raz pierwszy możemy zaobserwować wszechobecny eklektyzm materiału.
Nie jest to płyta metalowa. I nie powinna być tak odbierana. Mnogość dźwięków i użytych dodatkowych instrumentów sprawia że Risk wychodzi poza ramy ciężkiej muzyki. Przykładem może być pierwszy w kolejności „Insomnia”, gdzie do podbudowania klimatu wykorzystano zarówno instrumenty smyczkowe jak i idiofonowe które stanowią świetne dopełnienie klimatu utworu. Motyw skrzypiec przeciągnięto także do następnego „Prince of darkness”. W kulminacyjnym momencie są one nawet użyte jako instrument solowy.
Chwytliwość, to chyba cechuje tę płytę najbardziej. Czy to w radiowym, nieco naiwnym „Breadline”, czy w kroczącym „The Doctor is calling”. Melodia sama wpada w ucho. To samo tyczy się bardziej złożonych partii w „Crush’em” dodatkowo wspartych w refrenie chóralnym wykrzyczeniem tytułu.
Umówmy się, muzycy nie pokazują tu całego swojego kunsztu, DeGrasso nie jest drugim Menzą, a Dave i Marty miewali już lepsze partie gitarowe. Ale tu nie chodzi o to jakimi muzykami są. Na tym albumie liczy się fun. A nie traktując albumu „Risk” jako typowy Megadeth można fajnie spędzić czas. I na koniec, cytując pewną reklamę pewnych złotych łuków: „No i fajnie”.
4/5