Z Machine Head prawie od zawsze mam pewien problem. Mianowicie za każdym razem kiedy ktoś wymienia którąś z płyt ja znajduję się w opozycji względem przedstawionej opinii. Tak było zarówno z docenianymi przez większość „Burn my eyes” i „The More Things Change…” jak i niedocenianymi przez sporą grupę osób „The Burning Red” oraz „Supercharger”. Tych dwóch ostatnich słucha mi się akurat zdecydowanie lepiej niż jedynki czy dwójki. A jak ktoś ma z tym problem…to jego sprawa :). Wyjątek potwierdzający regułę stanowi chyba tylko „The Blackening”. Świetny album, który stanowił swoisty „skok jakościowy” w wydawnictwach formacji.
Następca „Bloodstone and Diamonds” został wydany 26 stycznia 2016 roku. Sama nazwa albumu dawała cień nadziei, że Machine Head po raz kolejny odbije krzywą wydawnictw górę i po średnim albumie nagrają coś przynajmniej dobrego (catharsis po grecku oznacza bowiem oczyszczenie, bardzo znamienna nazwa swoją drogą).
Miało być oczyszczenie a jest…nie wiem czy nie najgorsza płyta amerykanów. Strasznie to wszystko nijakie. Fakt, momentami jest masywnie jak na „Burn my Eyes”, chociażby w otwierającym płytę „Volatile”. Po ciężkim wstępie i niezwykle chwytliwym rytmie w zwrotce następuje jednak największa bolączka większości numerów – mierna melodia. W tym przypadku w refrenie. To samo tyczy się np. „Catharsis” czy „Bastards”. W „Kaleidoscope” niepotrzebnie wprowadzono pseudo patetyczne klawisze w refrenie (o skrzypcach pod koniec już nie wspominając). Miał być etos, jest szmira. Ot co. „Bastards” pretendować miał chyba do miana ballady. Wyszła kołysanka z niezrozumiałym dla mnie przyśpieszeniem w połowie. Strasznie po amerykańsku i brakuje tylko chóru śpiewającego z Flynnem żeby to wszystko ostatecznie dobić. Z drugiej strony kolejny spokojny numer, czyli „Behind a Mask” hipnotyzuje swoim klimatem. Tylko nie tego oczekuję od Machine Head. Tutaj ma być od początku dogrzane. Prosto i szybko, bez zbędnych udziwnień. Zdecydowanie ciekawiej robi się w „Heavy Lies The Crown”. Jest to taki „Rime of the ancient mariner” Catharsis. Perkusja wybija rytm a’la przejścia Nicko, cały numer rozwija się w poprawnym tempie. I nawet symfoniczne wstawki nie przeszkadzają tak jak na reszcie płyty. No i jest jeszcze „Razorblade Smile” którego początek żywcem wyjęty jest z utworu który jest chyba wszystkim w miarę znany – „Painkiller”. Dlaczego taki klasyk?? Łaj(no)??!!
Muzyka to jedno, ważne są też słowa. I tutaj także nie ma fajerwerków. Już witające „FUCK THE WORLD!” dało mi do zrozumienia że teksty dorównywać mogą poziomem muzyce. Rzeczywiście nie są wysokich lotów. Samo „Volatile” wybrzmiewa jak jakiś polityczny hymn.
„Don’t blame the false elites
when Nazi assholes march the streets”.
Brzmi znajomo?? Dla porównania słowa z „Crashing Around You” przy tym to poezja:
‘When I come for you
When I see through you
When I eat through you
When I destroy you’
Dwa fajne numery. Tyle dostałem w 2016 roku od tych czterech jankesów. Trochę mało, zważywszy na to, że od ostatniej płyty minęły cztery lata. Można było się postarać, a tak mamy rozbuchaną płytę z bardzo fajnymi momentami. Wolałbym na odwrót. Maybe next time mr. Flynn.
I podsumowując jeszcze jednym zdaniem: sporo epiki, słabe liryki, mały dramat.
2/5