Dziesiąta płyta Maiden była być może największym sprawdzianem (wyzwaniem?) dla zespołu w jego ponad 40 letniej karierze. Po raz pierwszy od trzynastu lat muzycy musieli się bowiem zmierzyć z nagraniem nowego materiału bez człowieka – charyzmy, bez Bruce’a Dickinsona.
Bruce od jakiegoś czasu był niezadowolony z muzycznego kierunku jaki zespół obierał. Lider formacji, Steve Harris, dążył mianowicie do ciągłego rozwijania instrumentarium używanego podczas nagrywania płyt (czego doświadczmy chociażby w postaci syntezatorów na „Somewhere in time”), wokalista z kolei proponował pójście w stronę bardziej progresywnego grania. Taki stan rzeczy skutkował nieuwzględnianiem pomysłów frontmana podczas pisania nowych utworów. Dodatkową przyczyną odejścia był zatarg z ‘arrym (przydomek Harrisa) który oczekiwał całkowitego poświęcenia się macierzystej formacji. Dickinson natomiast chciał równocześnie śpiewać w Iron Maiden oraz rozwijać swoją solową karierę. Koniec końców w tamtym czasie ostatnim wydawnictwem z Brucem była koncertówka „A Real Live Dead One”.
Na nowy głos formacji w 1994 roku wybrano Blaze’a Bayley’a (wcześniej od 10 lat udzielał się on w grupie Wolfsbane), a rok później światło dzienne ujrzał czynnik X.
Album jest dziesiątym wydawnictwem formacji (co symbolizować ma X w nazwie) i zawiera jedenaście kompozycji. Od samego początku jest bardzo mroczno, a momentami wręcz duszno. Taka koncepcja obrana na albumie była wynikiem problemów lidera formacji w życiu osobistym. W tamtym czasie strapieniem Harrisa był nie tylko żal po utracie przyjaciela, jakim niewątpliwie dla reszty zespołu był BD, ale także rozwód z żoną oraz śmierć ojca. Nawet okładka nie przypomina jakiegokolwiek poprzedniego artu. Zrezygnowano z rysunku zastępując szkic zdjęciem wyrzeźbionego modelu.
Co do samych kompozycji, poza dusznym klimatem nadal słychać że to Maiden. Murray wraz z Gersem wywijają karkołomne solówki (szczególnie przypadła mi do gustu szarża pięciostrunowców w „Sign of the Cross”, gdzie po spokojnym fragmencie następuje istna nawałnica riffów), Harris plumka basem z typowym dla siebie wyczuciem, a Nicko bez skrupułów obija swój zestaw perkusyjny. Pomimo odejścia od rozwijania muzycznego instrumentarium zapoczątkowanego na „Somewhere in Time” nadal, jednakże w bardzo małej ilości, pojawiają się gdzieniegdzie syntezatory ( np. „Fortunes of war”). Występuje także o wiele więcej utworów spokojnych.
Bayleyowi muszę poświęcić osobny akapit. Jako wokalista zastępujący legendę spisał się całkiem nieźle. Posiadając głęboki, znacznie niższy od poprzednika, głos świetnie wpasował się w klimat całego albumu. Kiedy trzeba potrafi jednak (czysto!) przejść z dolnych rejestrów do wyższej tonacji. Słychać w sposobie jego śpiewania spory ładunek emocjonalny. Jednak…nie jest on Brucem. I to jest największy mankament płyty. Na koncertowych wersjach numerów „The Sign of the cross” czy „The Clansman” (numer z „Virtual XI”) słychać bardzo dobrze kto tak naprawdę wydobył by 110% potencjału tego materiału.
Koniec końców płyta w mojej ocenie jest bardzo udaną pozycją w dorobku zespołu. Pomimo zmiany wokalisty Ironi utrzymali wysoką jakość kompozytorsko – wykonawczą, i pomimo że odbiór materiału wypaczać może świadomość słuchacza kto stoi za mikrofonem, warto zapoznać się z tą niezwykle udaną pozycją.
5/5